czwartek, 24 listopada 2011

Dac albo nie dac…

Dawno, dawno temu, w czasach studenckich, a wiec zamierzchlych jezdzilo sie pekaesem daleko do szkoly. Odjazd z dworca, co niemal zawsze oznacza blizsze spotkanie z tymi, ktorzy pojawiaja sie tam zbyt czesto by ich posadzic jedynie o podrozowanie. Ich obecnosc nie wynika bynajmniej z wielkiego przywiazania czy tez uwielbienia do instutucji pks, a raczej z zawilej niejednokrotnie sytuacji zyciowej, ktora to, pozbawiwszy ich uprzednio dachu nad glowa, zmusila nastepnie do szukania srodkow zastepczych. Ma byc sucho, cieplo i mozliwie blisko do jedzenia. Czy jest wiec lepsza alternatywa dla dworca?

Nie wiedziec czemu gdzies gleboko w nas siedzi teoretycznie nieuzasadniony strach przed nimi. Czy chodzi o to, ze boimi sie zarazic ta choroba? A moze chodzi o to, ze oni czesto o cos prosza? Pewnie po czesci tak jest, bo przeciez kazdy wie, ze to co im sie da zostanie najprawdopodobniej przeznaczone na alkohol. Ale czy na pewno?

Juz nie raz podchodzil do mnie bezdomny czlowiek z prosba o pomoc. Na czterech przykladach doskonale widac kto prosil bo byl glodny/spragniony/pozbawiony srodkow do zycia, a kto robil to by w krotkim czasie zebrac pieniadze na sobie tylko znany cel. Przeciez szybciej i latwiej wyzebrac niz zarobic ciezka i uczciwa praca. Tak mowia…

Pierwszy przypadek to pan na dworcu kolejowym. Dluga kolejka, a pan podchodzi do kazdego po kolei proszac o “zlotoweczke, bo mu do biletu zabraklo”. Faktycznie kilka osob dalo pieniadze, a pan, dostawszy juz przeciez zlotoweczke, niewzruszony potrzasal rekawem nastepnej osoby. Kolejny przypadek – wchodzac do domu po zakupach zostalam zaczepiona juz w samych drzwiach klatki. Tym razem pan byl glodny. Zrobilo mi sie zal, bo faktycznie na najedzonego nie wygladal, powiedzialam wiec natychmiast, ze wejde do domu i za chwilke zniose mu cos do jedzenia. Jego reakcja? On nie ma czasu na czekanie -  wyburczane w moim kierunku. Ale pieniazka chetnie przyjmie. Nie dalam…

Na szczescie (a moze wlasnie na nieszczescie, bo tacy ludzie powinni moc zyc jak my) sa tez tacy, ktorzy nie klamia. Mowia o glodzie, bo burczy im w brzuchu i prosza o pomoc bo naprawde jej potrzebuja. Ktoregos dnia ktos zapukal do drzwi. Mlody chlopak, spuszczone oczy, zapadniete policzki. Byl glodny, nie mial gdzie mieszkac. W pierwszym odruchu chcielismy dac mu kilka groszy, odmowil. Poprosil o zywnosc, srodki higieniczne, cos do picia. Dostal co tylko udalo sie znalezc i sie dla niego nadawalo. Innym razem dworzec wspomniany na poczatku, czasy studenckie. Razem z kolezanka czekalysmy na autobus gdy podszedl do nas bezdomny proszac o jedzenie. Niewiele mialysmy przy sobie, moglysmy sie tylko podzielic skromnym prowiantem. Zlapal nasze kanapki, ucalowal i sie poplakal. Zaluje, ze mialysmy tylko tyle…

Wnioski? Kazdy da temu, kogo uzna z stosowne, ja jednak podchodze do tego nieufnie. Potrzebujacemu nie odmowie, ale jak wyluskac go z tlumu oszustow?

Tarika (az sie z tego wszystkiego zapomnialam podpisac...).

poniedziałek, 21 listopada 2011

Reklama a Mikołaj...

Zazwyczaj motyw muzyczny dodaję na końcu, ale publikując posta zapomniałam o tym, dlatego teraz edytując dodaję na samym początku, żeby zrobić klimat:
Niezniszczalny motyw świąteczny

Tak. Dokładnie. Idą święta. Dziecko w czwartek zasiadło do radosnego pisania listu. Tworzyła pieczołowicie sama, mozolnie stawiając literki. Błąd ortograficzny jeden, w dość istotnym wyrazie "Chcę". Ale nie czepiajmy się szczegółów, wszak to sześciolatka, ma prawo do błędów. Skończyła, list wzięłam do ręki. Moja duma z jej samodzielności i radość zniknęły w sekundę, gdy wczytałam się w treść. Poniżej treść listu, uładzona mniej więcej do zasad pisowni  języka ojczystego:
"Kochany Mikołaju! Chcę lalkę Natalię apsik, kotka pluszowego pluszaka i lalkę Barbie. Weronika".
Niedużo? Lalka Natalia kosztuje stówę na allegro plus koszty przesyłki. Zobaczyła w reklamie. Rzeczonego kotka też widziała w reklamie, wczoraj mi pokazywała. Boję się znaleźć to na allegro. Lalka Barbie jest wszechobecna, oryginalna też tania nie jest.
Przedwczoraj przypomniała sobie, że jeszcze list (zabrany już przez Mikołaja, a jakże!) był niekompletny. Ona chce jeszcze kapcie z kotkiem. Dwie pary. Nie wiem, na litość, czemu dwie pary akurat. Kazała ojcu dzwonić natychmiast do Mikołaja. Przekonałam ją, że wystarczy jak powie głośno Mikołajowi to, czego zapomniała dopisać, przy wieczornym paciorku. Powiedziała. Natomiast wczorajszy paciorek kończył się tak: "Kochany święty Mikołaju, zapomniałam dopisać w liście że chcę jeszcze Polly Pocket..."
Tu ja z obłędem w oczach przerwałam jej (wiem, ała!) i powiedziałam że takie uzupełnienie listu można zrobić tylko raz. I zaczęłam tłumaczyć, że może Mikołaj trochę przyniesie jej w Mikołajki, trochę pod choinkę, bo mu będzie ciężko, bo może nie zdążyć, bo może nie dostać idealnie takich zabawek jak ona chce itd.. Muszę dodawać, że dziecko patrzyło na mnie z bezgranicznym politowaniem? Komentarz, który potem wydobył się z małych usteczek, zniszczył mnie kompletnie: "Mamo, ale przecież TO JEST święty Mikołaj! On może wszystko!"
Aktualnie udusiłabym wszystkich "mądrych", którzy puszczają zabawkowe reklamy tuż przed bajką... W połączeniu z reklamami kredytów, pożyczek i innych badziewi na super atrakcyjnych warunkach...
Czy moje dziecko ucieszy się z tego, co dostanie? Jeśli to nie będzie wymarzona zabawka z reklamy?

Venya

czwartek, 17 listopada 2011

Głowy w lodówce..

Dzisiejszy dzień jakiś pusty, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie- gg nie miga, skype się nie zacina, FB milczy...
W przerwach pomiędzy pracą a udawaniem pracy ;) szperam po necie w poszukiwaniu czegoś pyszniutkiego do zrobienia. Wdepnęłam na blog Kamy i już wiem- wspólnie z córką uczynimy "lwie paszcze" dzisiaj! Muszę tylko wracając z pracy wstąpić do sklepu po jabłka... Zazdroszczę tym, którzy mają sady przy domach..
O właśnie, jak już w sklepowych dywagacjach jesteśmy.. Otwieram lodówkę rano i co widzę? Światło i niewiele więcej.. Czemu wszystko wszędzie jest tak drogie? Dlaczego nie mogę otworzyć lodówki i zagłębić się w swoim jestestwie, pytając- na co masz dziś chęć, mój organiźmie? Na serek? Wędlinkę? Pasztecik? Czemu, otwierając lodówkę mam jedynie wybór- wędlina lub jej brak? Czemu muszę wiecznie wybierać, liczyć, oglądać każdą złotówkę dookoła, zanim ją wydam? Czemu nie stać mnie na to, na co mam ochotę?
I teraz, proszpaństwa, postawiłabym przed moją lodówką wszystkie gadające głowy z Sejmu. Proszę, zobaczcie! I wy chcecie, żeby jeszcze zacisnąć pasa? Niby jak?
Statystyki mówią, że 80% (bodajże) polskich dzieci ma próchnicę. No jak ma nie mieć, skoro pozabieraliście ze szkół dentystów, lekarzy, pielęgniarki? Nie wszystkich stać na prywatne leczenie.. A państwo nie dba o swoją własną przyszłość- o dzieci! Koszmar rodziców tegorocznych zerówkowiczów pominę ponurym milczeniem. Nie wolno robić eksperymentów na dzieciach! Nie wolno i już!
Ale kto chce słuchać głosu zwykłych obywateli? Co pojedynczy człowiek może zdziałać?
Może te wszystkie gadające głowy mieszkają w lodówkach? Zimne, sztywne jak bryła lodu poglądy, troska i empatia zamarznięta w nich na kość... Wsadziłabym ich na dwie "zdrowaśki" do piekarnika, może by im się polepszyło?

Edit: Fotki na lepsze trawienie: moje pierogi i moje "Lwie paszcze" :)


poniedziałek, 14 listopada 2011

Powitania? Nie, dziękuję...

Jako, że blog miał być niejako dwugłosem żeńskim na różne punkty widzenia lub siedzenia, dopisuję swój głos... W sprawie savoir- vivre'u. Wszak powitania i pożegnania są pewnym niezbędnikiem kulturalnym. I o powitaniach będzie tym razem.
No więc.. Mam wielki problem z poznawaniem ludzi. Opisowo właśnie- powitanie kogoś w moim życiu, a raczej przywitanie się z kimś, gdy pukam do jego życia- koszmar.
Na pewno jestem nachalna.
Na pewno jestem wścibska.
Narzucam się, na pewno.
Ktoś na pewno ma mnie powyżej narządu słuchu.
Ktoś zadaje się ze mną/ rozmawia/ pisze w necie z litości.
Na pewno nie dorastam tej osobie do pięt.
Na pewno...

Mogę tak długo, takie myśli przewijają mi się w głowie. Nie przekona mnie nic. Najgorsze jest to trzecie. Narzucanie się. Ja nie umiem tego wykorzenić. Umawiam się ze znajomymi na spotkanie- ja się im narzucam, pewnie oni wcale nie chcą się spotkać, robią to ze względu na dzieci, robią to bo nie wypada im odmówić... I to mnie truje. Od środka. Samoocena bliska zeru. I czemu tak mam "zryty beret" ? Przecież jestem fajna... Zasadniczo...

Venya

Pozegnania? Nie, dziekuje!


Nie lubie, nie cierpie, nienawidze. Nie trawie, nie znosze, nie toleruje. Tak jak lubie sie przywitac, tak pozegnanie to wieczny klopot. I choc burze sie na sama mysl o takowym, choc odwlekam je mozliwie jak najdalej w czasie, tak rozwiazania na ten trapiacy mnie problem jeszcze chyba nie znalazlam.
Wczoraj moje skromne progi opuscila bardzo droga mi osoba. Przez tydzien byla tuz obok, dzielila ze mna troski i radosci. Tak niewiele zdazylysmy zrobic, tak duzo zostalo pominiete. I nadeszla niedziela. Zimno, mgliscie. Na dworcu tlumy. Przedarlszy sie przez szeregi okutanych w grube plaszcze postaci dotarlysmy do autobusu. Bilet i bagaz oddane, miejsce zajete. Stoje przed szyba zadzierajac wysoko glowe i probuje ja odnalezc w ledwie widocznym zarysie twarzy. Chyba sie usmiecha, choc jeszcze wczoraj bylo jej zle ze znow bedzie daleko. Macha reka, mam sobie juz isc, nie czekac. Ale przeciez nie moge. Zerkam na prawo – dziewczyna, moze dwudziestodwuletnia, ukratkiem ociera lzy. Jej druga polowka dzielnie daje znaki przez szybe, ze jest dobrze, ze czas szybko zleci. Nieco dalej mloda para w nieustajacym uscisku. Juz nawoluja do wsiadania, ale oni nie moga sie od siebie oderwac. I w koncu czuje, ze i mnie cos piecze pod powiekami.
10 minut i po wszystkim. Wracam do domu. Cisza. Zagladam do jej pokoju – pusto. A przeciez mogla jeszcze zostac, tyle tylko ze pozniej byloby jeszcze trudniej. Podazajac za ukochanym “always look on the bright side of life” mysle sobie, ze jednak najlepiej jest jej we wlasnym domu. I ze te kilkaset kilometrow przeciez nic nie znaczy.
Ale gdyby tak zostala dluzej...

Tarika

Poniedziałkowe kuchenne działania :)

Znowu poniedziałek. Jak ja nie cierpię poniedziałków! A ten jest wyjątkowo wredny, bo nie prowadzi do długiego weekendu..
Ten ostatni, choć długi, to jednak minął szybko. Z gośćmi w tle. Uwielbiam mieć gości. Szkoda tylko, że ta finansowa strona przyjmowania wizyt nie jest tak różowa...
Piątek- goście, film na dvd, Uno i pizza :)
Sobota- my w gości razem z królem Sobieskim, nieopatrznie zdradzona informacja że mam fajny przepis na pizzę i co? Wylądowałam w cudzej kuchni haha :) Oczywiście najpierw gospodarze odpowiednio mnie zmotywowali :D
A teraz obiecany części ludzkości przepis na ciasto na pizzę. Wychodzi miękkie i smaczne. Skromność nie jest, jak widać, moją cnotą :)

4 dag drożdży
1 łyżeczka cukru
250 ml ciepłej wody ---------> to wszystko rozmieszać razem, potem dodać 4 łyżki mąki, rozmieszać (ja to dokładnie robię mątewką) i odstawić na 10- 15 minut, aby wyrosło.
Potem wyrośnięty zaczyn zarobić z 0,5 kg mąki i łyżeczką soli, zagnieść dość miękkie ciasto. W razie potrzeby dodać ciut wody. Dodać potem jeszcze 2 łyżeczki oliwy, zagnieść. Rozwałkować. Z tej proporcji wyjdą dwa duże placki pizzowe. Po rozwałkowaniu proponuję dać ciastu jeszcze z 5 minut, żeby "ruszyło".

I teraz tajemnica udanej pizzy. Nie pieczemy długo w niskiej temperaturze, tylko krótko w bardzo wysokiej! Czyli 8 minut maksymalnie w temperaturze 250- 280 stopni Celsjusza. O termoobiegu nic nie napiszę, mam piekarnik gazowy.
Zdjęcie? No bez szans, musiałabym gościom od ust odrywać żeby zdążyć pstryknąć fotkę..

A dziś zrobiłam na dzisiejszy i jutrzejszy obiad pierogi ruskie... Tak mnie naszło przy poniedziałku...

PS. Poniedziałek mnie rozkojarzył... No jak to bez ilustracji muzycznej? Musi przecież być! Voila:
http://www.youtube.com/watch?v=oLYGRl0w9gU


Venya

piątek, 11 listopada 2011

Momenty szczęścia..

Dzień dobry, mamy początek dłuższego niż zwykle weekendu. Dobry- wyspałam się. Dobry- dobrze mi na duszy. Dobry- muzyczka w tle sobie leci. Dobry- zaraz będzie kawa... Nawet fakt, że wysprzątany wczoraj przeze mnie na błysk pokój córki wrócił do stanu poprzedniego, nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.
Córka obudziła się o 6:40. Wszak dzień wolny, po co go tracić na spanie? Zatosowawszy antypedagogiczną kurację ("Dziecko, włącz sobie bajki") wróciłam do łóżka. Budzę się- szok. Dziecko przebrane, piżamka poskładana, dziecko się czesze. I to hasło, które sprowokowało mnie do stwierdzenia, że zapewne jeszcze śpię i słodko śnię: "Mamo, nie wstawaj, poleż jeszcze sobie, ja wszystko zrobię." Uszczypnęłam się sama. Nie spałam. Może nauczę ją obierać ziemniaki? :D
Zapowiada się fajny dzień, po południu przyjadą znajomi, będę robić pizzę. Mam niezawodny przepis na ciasto, które jest pyszne.
Za oknem drzewa gną się niemal do samej ziemi, tak wieje. Jak cudnie jest wtedy siedzieć w ciepłym domu, z nosem przyklejonym do szyby i podekscytowanym dzieckiem- "Mamo, mamo, zobacz jak latają liście!"

Wygląda na to, że życie składa się z momentów. I powinnam cieszyć się tymi okruszkami szczęścia, zanim przyczłapią te czarniejsze....

Chyba tradycją stanie się ilustrowanie zawartości mojej głowy muzyką. I tak dziś:
http://www.youtube.com/watch?v=gVUN-D09jls

Venya

czwartek, 10 listopada 2011

O przyjaźni...

Jest wieczór, panuje cisza, za oknem rozgwieżdżone niebo, z głośniczków kompa leci cicho Bajm. Relaks w czystej postaci. Taki nastrój zawsze nastraja mnie do przemyśleń.
A dziś, w związku z oficjalnym przecięciem wstęgi na blogu (musimy to oblać, Tarika!) będzie o przyjaźni.
Czy w dzisiejszych czasach w ogóle istnieje? Bardzo chcę wierzyć, że tak. Lecz im mocniej zaczynam wierzyć, tym szybciej życie brutalnie mi przypomina, że się mylę. A może na zasadzie, że stal hartuje się w ogniu- powinnam wierzyć? Tak na przekór tym wszystkim kopom w tyłek, które otrzymuję... Chcę wierzyć i będę wierzyć. Bo potrzebuję jej, jak tlenu.
Moje pojmowanie przyjaźni jest proste jak cep. Przyjaciel ma być. Bliżej, dalej, częściej może niż rzadziej, ale ma być. Uczestniczyć jakoś w moim życiu, choćby to była kwestia na FB stworzona po wyrwaniu zęba przeze mnie ("No jak tam nasz scerbol? Żyje?) ... Udawać, że rozumie, co dzieje się w moich pokręconych zwojach mózgowych ;) Pojmować uwielbienie dla sheridana i pojmować również hasło "kac- morderca", wystukane z trudem na klawiaturze telefonu..
I to nic, że dzieli nas wielokilometrowa przestrzeń. Można być daleko, a jednocześnie tak blisko, że zdaje się, że zaraz stanie w drzwiach mojego domu. Ona- moja Przyjaciółka. I nie boję się tego napisać.

Ze specjalną dedykacją dla Ciebie, Tarika:
http://www.youtube.com/watch?v=PMW5nbirms4

Venya

Kim jesteśmy i po co ten blog?

Pora nareszcie zacząć, a nie odgrażać się, że zaczniemy. Więc- zaczynamy!
Tak tak, liczba mnoga jest nieprzypadkowa. Jest nas dwie. Dwie kobiety, bratnie dusze, często bardzo podobne w postrzeganiu świata, a czasem całkowicie odmienne. Rozumiemy się niemal bez słów, natomiast nasze wirtualne rozmowy nieraz przypominają dialogi dwóch pacjentek zakładu psychiatrycznego. I obie to kochamy.
Blog? No jak to, a po co się bloguje? Bo czasami człowiek musi, inaczej się udusi! Chcemy tutaj sobie czasem "ulać", czasem pośmiać, skomentować rzeczywistość, czasem ponarzekać a czasem (oby jak najrzadziej) popłakać.
Z przyczyn oczywistych będziemy pisać pod pseudonimami, naszą prywatność chowamy głęboko do kieszeni.
A więc- mocy, przybywaj!