Nie lubie, nie cierpie, nienawidze. Nie trawie, nie znosze,
nie toleruje. Tak jak lubie sie przywitac, tak pozegnanie to wieczny klopot. I
choc burze sie na sama mysl o takowym, choc odwlekam je mozliwie jak najdalej w
czasie, tak rozwiazania na ten trapiacy mnie problem jeszcze chyba nie
znalazlam.
Wczoraj moje skromne progi opuscila bardzo droga mi
osoba. Przez tydzien byla tuz obok, dzielila ze mna troski i radosci. Tak
niewiele zdazylysmy zrobic, tak duzo zostalo pominiete. I nadeszla niedziela.
Zimno, mgliscie. Na dworcu tlumy. Przedarlszy sie przez szeregi okutanych w
grube plaszcze postaci dotarlysmy do autobusu. Bilet i bagaz oddane, miejsce
zajete. Stoje przed szyba zadzierajac wysoko glowe i probuje ja odnalezc w
ledwie widocznym zarysie twarzy. Chyba sie usmiecha, choc jeszcze wczoraj bylo
jej zle ze znow bedzie daleko. Macha reka, mam sobie juz isc, nie czekac. Ale przeciez
nie moge. Zerkam na prawo – dziewczyna, moze dwudziestodwuletnia, ukratkiem
ociera lzy. Jej druga polowka dzielnie daje znaki przez szybe, ze jest dobrze,
ze czas szybko zleci. Nieco dalej mloda para w nieustajacym uscisku. Juz
nawoluja do wsiadania, ale oni nie moga sie od siebie oderwac. I w koncu czuje, ze i mnie cos
piecze pod powiekami.
10 minut i po wszystkim. Wracam do domu. Cisza. Zagladam do jej pokoju – pusto. A
przeciez mogla jeszcze zostac, tyle tylko ze pozniej byloby jeszcze trudniej.
Podazajac za ukochanym “always look on the bright side of life” mysle sobie, ze
jednak najlepiej jest jej we wlasnym domu. I ze te kilkaset kilometrow przeciez
nic nie znaczy.
Ale gdyby tak zostala dluzej...
Tarika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz